Niniejsze opowiadanie, które napisałem jeszcze będąc w technikum, zajęło pierwsze miejsce w rzeszowskim konkursie literackim organizowanym przez Osiedlowy Dom Kultury “Karton” na Baranówce w kategorii science-fiction, rok 2011 albo 2010, już nie pamiętam. Mój osobisty, autorski ojciec dysponował kopią w postaci wydruku, którym następnie został nakarmiony program OCR.
Chwilka kontekstu historycznego – wtedy na polskim przerabialiśmy symbolizm. Stwierdziłem że to jest do dupy, że autor może wymalować sobie ile tylko obrazków chce i zawsze doczeka się to jakiejś interpretacji. Postanowiłem napisać opowiadanie tak przeładowane symbolami, że każdy kto go przeczyta wymyśli sobie co innego i stwierdzi “ła, fajne to”. Uzupełniłem to narracją, która mi się kiedyś przyśniła i…
Wyszło aż za dobrze. Wygrałem konkurs.
Opowiadanie
Świat jest taki a nie inny, z założenia — nie zmienia się. Jednak mimo obserwacji należy pamiętać, że im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same. Permanentne zmiany nie istnieją
— są tylko częścią większego cyklu. Historia? To dobre dla głupców — doskonale udowadnia cykliczność wydarzeń. Mędrcy tego świata siedzą nad tekstami, wyciągając wnioski, które na drodze ludzkiego myślenia zostają zniszczone i starte z powierzchni tego świata. Tak jak wiosna, lato, jesień, zima, jak dzień i noc, jak przypływ i odpływ, jak puls człowieczy — tak mają się sprawy tego Świata. To świat, w którym status quo jest Bogiem.
Burza! Burza! Niesamowita czysta czerń zawisła nad miastem, wobec przepięknego błękitnego nieba w południu, pod którego niezmąconym błękitem, podszytym ciszą, zwykli wypoczywać pasterze w środku lata, niosącego ukojenie nerwom, stanowiącego balsam dla umysłu człowieczego i zwierzęcego. Nienaturalna czarna toń wydawała się być zupełnie bez głębi, jakby ktoś uczynił wyrwę w niebie wyzionął na wprost czerń nocnego bezgwiezdnego nieba. Rzecz była zaiste niespotykana i prawdziwie przeraźliwa, nie dająca się bowiem wytłumaczyć żadnymi prawidłami fizycznymi. Wyrwa zajęła większą część nieba, aż słońce stało się niewidoczne. Dokładnie widać jednak było otoczenie, zupełnie jak za dnia, choć na logikę powinno być nieskończenie ciemno. Oprócz tego zjawiska nic nie zmieniło się. Słychać było kojący śpiew ptaków, wiatr szumiał dokładnie tak samo jak to miało miejsce od założenia wszechrzeczy, zaś rośliny niezauważalnie i powoli wzrastały. Chmura znajdowała się
bezpośrednio nad wysokim acz niestromym wzniesieniem, na którym zbudowane było miasto. Nikt nie wiedział dokładnie ile lat sobie liczyło, choć niektórzy podają że stało tam od założenia wszystkich
rzeczy, choć nie musi być to prawdą. Prawda historyczna tego miejsca była w cenie, nie znano bowiem wielu rzeczy. Prawda historyczna, choćby mała i nielicha, tworzyła punkty odniesienia, zaczepy historii, tworzyła świadomość, zespalała cywilizację razem. Główna część pradawnego polis znajdowała się na południowym zboczu, na które wiały ciepłe wiatry. Dolna i wschodnia część miasta usiana była niewysokimi budynkami mieszkalnymi, wykonanymi jakby z piaskowca, budynki piętrowe, czasem dwukondygnacyjne. Mrowie budynków zachwycało obserwatorów, rozbudzało w nich podziw dla tak potężnej cywilizacji która w stanie była dokonać tego cudu inżynierii. Uliczki były doskonale widoczne i równe, szerokie brukowane aleje zapewniały mieszkańcom komfort komunikacji i oddalały poczucie ścisku. Prawą część miasta stanowił las iglasty, który izolował część pod nim od wiatrów, wyłapywał zamiecie i pyły oraz zapewniał rekreację mieszkańcom. Nie raz mieszkańcy błogosławili ten stan natury, wstając rano by zbierać grzyby, czy też urządzając sobie krótsze tudzież dłuższe spacery po lesie, z
których wracali wypoczęci i zadowoleni.
U samego podnóża, które było nieco oddalone od samego wzgórza i zapewne przesłaniało część miasta schowaną na równinie za większymi budynkami znajdował się wielki i imponujący gmach ratusza z kopułą koloru sino-niebieskiego. Najbardziej charakterystyczny punkt, zawsze skupiał wokół siebie
wiele uwagi i emocji. Skupiało się wokół niego życie społeczne znacznej części obywateli miasta. Przez niezliczone lata był podstawą, zarówno gdy chodziło o nadzieję jak i nienawiść, był świadkiem
kataklizmów, buntów, wielkich radości i zwycięstw. To wszystko jednak miało się zmienić. Dwa pioruny sięgały z czeluści aż do wysokich partii wzniesienia, a przy miejscu zetknięcia widać było wielkie pożary, statyczne jednak i pozornie spokojne. Nie oszczędzały one dróg, budowli, lasu. Były ucieleśnieniem koszmaru, jadem nicości rzuconym w rzeczywisty świat, pełen kolorów i życia. Był to bezprecedensowy atak antytezy na świat rzeczywisty. Mieszkańcy jednak nie interesowali się tym, drogi i przejścia były bowiem pełne uciekających. Ten bezgranicznie przerażony tłum biegł szybko w stronę podnóża, uciekając przed chmurą. Ich zamiar
jednak nie ograniczał się jedynie do ucieczki. Oni dokładnie wiedzieli co należy czynić. U podnóża, za niewielką galerią liściową, znajdował się pociąg.
Pociąg. Nikt nie wiedział skąd znalazł się na szynach. Co mędrsi twierdzili że był tam od zarania dziejów, inni że został tu wysłany przez bogów, właśnie w takich wypadkach. Faktem było jednak że nigdy nie był on uruchomiony. Inną prawdą było to, że ciągnął się on kilometrami po szynach, które zdawały się nie mieć końca. Nikt nigdy nie wyruszył, ani w tył, ani w przód. Przyszłość i przeszłość była
enigmą. Jednak teraz na stacji znajdowało się mrowie ludzi. Kobiety zawodziły, maleństwa łkały a ojcowie rodzin starali się wyjrzeć w przyszłość, na ich czołach jawiły się marsy niepokoju i niepewności.
Pewność do tej pory stanowiła niejako skalisty fundament, na którym budowali swie życia, teraz jednak musiało się to zmienić. Stacja po brzegi była wypełniona, i gdyby nie ścieżki wytyczane przez
uzbrojonych ludzi, przypominało by to pierwotny chaos, co do którego mądrzy tego świata sądzą że był prapoczątkiem wszechrzeczy. Tak czy inaczej, wyglądało na to że ludzie wsiadają do tego wehikułu, podobnego mocarnemu behemotowi, łamiącego przeciwników kłapnięciem zębów i zabijającego w furii swych wrogów, pojazdowi potężnych gabarytów, o mocy na którą liczyli wszyscy. Jeśli mus zmian był prawdą, oznaczał on koniec epoki. Coś się skończyło, jednak odwiecznym prawem natury coś musiało
się rozpocząć. Cały obraz był symetryczny, na wysokości czarna, bezbarwna chmura bijąca swoimi grzmotami miasto, zaś na dole ludzie, uciekający przed, kto wie, przeznaczeniem? Kolejny konflikt dwóch przeciwieństw, jedno bez drugiego zupełnie byłoby bezsensowne. Nie znane nikomu pozostanie jednak, ile ludzie ewakuowali się do pociągu, pewność jest jednak co do jednej rzeczy — w końcu pociąg ruszył, powoli i mozolnie, nabrał jednak impetu i odjechał, zostawiając spadek cywilizacji w ofierze bóstwu niczego.
***
Pociąg jechał. Z każdą chwilą posuwał się coraz dalej. Przebywał on krajobrazy przeróżne, jadąc wprost, czasem lekko meandrując, co niewielu odczuwało, czynił to bowiem lekko i zwiewnie. Z lotu
ptaka przypominał on patyk na rzece świata, podróżujący prosto i zawijający wraz z zakolami potoku, zachowującego jednak spokój i status quo swojego ruchu. Pierwszym charakterystycznym obrazem była piękna kraina, rzec można by mlekiem i miodem płynąca. Na drzewach owocowych w nadmiarze było pięknych pomarańczy, czerwonych, dojrzałych jabłek. Zamaszyste dęby ocieniały okolicę, a
majestatyczne buki szumiały w rytm wiatru. Ptaszęta młode w gniazdach krzyczały na swoich rodziców, którzy z uporem i nieskrywaną dumą, prawdziwą każdemu rodzicowi, wsadzali im w paszcze pożywne robactwo, z nadzieją w swoich ptasich móżdżkach. Gdzieniegdzie z drzewa na drzewo przeskakiwała wiewiórka w poszukiwaniu pokarmu. a w skupiskach krzewów rosnących na cudownym, gęstym trawiastym poszyciu czaiły się różne zwierzęta, uważnie obserwując szybko nadjeżdżający, niesamowicie długi pociąg. Stworzenia te, instynktownie czując bojaźń przed tym stalowym lewiatanem, kryły się, ich bystre oczy patrzyły uważnie. Ludzie obserwowali z zapartym tchem orzeźwiające potoki,
czuli krople wody i ożywczą bryzę na policzkach. W oddali widać było malownicze szczyty góry przykryte białym śniegiem, lasy i jeziora. Nie było terenów martwych czy skalistych. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, kwitło bujne życie. Wielu czuło że to tu przeznaczone im było żyć. Ludzie chętnie wyciągali ręce i chwytali owoce, by zedrzeć skórę, nacieszyć ich sokiem i miąższem swoje zmęczone i suche usta, by czuć ich woń i unieść się euforycznie, zapisać w dzienniku swej duszy ten widok, to szczęście, ten optymizm.
Jednak pociągu nie dało się już zatrzymać, wyskoczenie z niego było pewną śmiercią. Nabierał on prędkości, nie dało się go zawrócić. Wydawało się że wyrok już zapadł. Zmiany.
***
Drugim krajobraz był inny. Długie równiny, na których rosły drzewa, jedne wielkie, drugie mniej, niekiedy nawet lasy. Na pastwiskach swojemu ulubionemu zajęciu oddawały się owce, a pasterze
wylegiwali się z kapeluszami na nosie, które od czasu do czasu zwiewał wiatr. Pracy za to oddawały się psy pasterskie, które dysząc, niestrudzenie czujnym wzrokiem obserwowały stada, gotowe puścić się biec, by naprowadzić owcę próbującą odłączyć się od stada na dobrą drogę, by nie zaznała krzywdy. Zapewne owieczka nie chciała rozmyślnie czynić źle wobec pasterza, nie znała po prostu swoich granic, żyjąc w swoim świecie otoczona opieką, bronioną przed stadami drapieżników przez innych, gotowych oddać swoje życie, zdrowie i dobytek. Czasem pasterz wydał polecenia 1 ruszył wraz z swoim pomocnikiem i psem w kierunku wodopoju, aby zwierzętom nie brak było dostatecznej ilości wody. Usłużne zwierzę przy tym nie kierowało się swoją korzyścią, miało raczej na względzie dobro stada
swojego pana, który mimo że większość czasu spoczywał, dalej był przez psa traktowany jako absolutna wyrocznia i stał gotowy na każde skinienie. Wszystko po to, by sprawić mu radość i ukierunkować wewnętrzną potrzebę dokonywania czegoś, bycia przydatnym, odczuwaną przez to stworzenie Boże.
Wypas owiec nie był jednak jedynym zajęciem ludzi w tej krainie. inne zwierzęta, już dużo bardziej bezpośrednio motywowane przez ludzi, wysilały swoje siły by pracować na polu, przynosząc wymierny zysk swoim panom, a także sobie. Nie wiedziały co prawda że bez nich ludzie przeklinaliby swój los, harując zamiast nich. One jednak także nie miały nic przeciwko, bo przez myśl nie przeszło im zastanawiać się nad swoim losem lub jego sensem. Praca była, miała być, nie było żadnych przesłanek, teorii ani ideologii że rzecz ta ma się zmienić, ba, żaden byk czy wół nie próbowały tego kwestionować.
Ludzie tej krainy pobudowali sobie domy i mieszkali w nich, stworzyli także winnice, zapewniając swoim rodzinom, sobie i zwierzętom gospodarskim godziwy żywot. W poprzedniej krainie co prawda
nie musieliby pracować i także wiedli by nawet ponad dostatnie życie, jednak tutaj w pełni odbierali owoce swojej pracy, a także jedną rzecz której nie mieliby bez pracy – satysfakcji. Ta kraina była także krainą wielce pożądaną przez ludzi z pociągu, który machali pasterzom, rolnikom, czy nawet bawiącym się dzieciom, w zamian otrzymując jedynie ignorancję, wbrew serc pokrzepieniu.
***
Kolejna kraina napawała nabożnym lękiem i majestatem. Oto szeregi wielkich, wież na obszarze pustynnym, budowanych z wypalonych cegieł. Cegły te, niewielkie elementy, razem potrafiły przerodzić
się w niesamowitą konstrukcję. Rzeczy to niewielkie, ważna była jednak ilość i jakość. Tak więc pociąg jechał przez ten pustynny teren, a ludzie widzieli wiele wież. Na niektórych budowach pracowali
podobni poprzednim ignoranci, na niektórych nie było budowniczych, było za to mnóstwo rozsypanych w pobliżu cegieł, tak jakby zaprzestali budowy, być może motywowani zagrożeniem, chęcią pomocy innym lub zniechęceni przez monumentalny charakter dzieła, który tworzyli. W sercach tych, którzy na
dobre zadomowili się w pociągu, czyniąc zeń swój dom, jawił się swoisty niepokój połączony z szacunkiem dla umysłów, ciał i serc budowniczych i architektów, którzy wznosili, jakby na przekór
Bogu, potężne Nimrodowe wieże, w których mogli się schronić w nocy, przed wrogami losem niepomyślnym. Tak, prawda, konstrukcja wieży wymagała usilnej pracy i samozaparcia, jednak satysfakcja która przepełniała budowniczych mogła się stać — w opinii podróżnych — ceną i walutą jednocześnie, samą w sobie i rozumianą per se.
Szczególne zainteresowanie rozbudził proces wznoszenia nowej wieży. Dwóch architektów stało na terenie budowy, licząc coś i kreśląc znaki na ziemi. Jeden z nich podniósł się, wyrzekł kilka słów,
które zagłuszył wehikuł, i znów kreślił znaki. Grupa budownicza czekała, jedząc i pijąc przy pryzmach cegielnych, nawet niespecjalnie wyczekując znaku na rozpoczęcie wznoszenia nowego, żywego
testamentu potęgi mięśni i pomyślunku ludzi tej krainy, wieży które przynosić im będą sławę, nawet gdyby poginęli. Tak to więc z sensu swojego istnienia uczynili tworzenie, nowych tych samych rzeczy.
Sporne emocje i długie dyskusje wywołało podejście tych mieszkańców wśród cywilizacji, której jedyny sens życia teraz polegał na podróży, dywagacji i pielęgnowaniu nadziei na to, że pociąg kiedyś stanie, a oni uzyskają nagrodę za tak męczącą podróż. Jedni zarzucali tubylcom zbytnie pochłonięcie przez jedną i niezmienną rzecz, drudzy chwalili ich za perfekcję z jaką to czynili, przemilczając
nieukończone konstrukcje.
***
Ciężko było odróżnić dzień od nocy. Pociąg wydawał się uciekać słońcu, tak więc był permanentnie w strefie oświetlenia. Co prawda żar nie lał się z nieba strumieniem, nie mniej jednak to
oko niebios wydawało się uważnie śledzić pociąg. Bezdenny wzrok zerkał przez kryształową otchłań powietrza, patrząc się i notując dzieje. Oczywiście każdy, kto choć trochę zna się na biologii, stwierdzi że taki stan rzeczy wpływa wyjątkowo źle na istoty żywe. Niebawem doszło do buntu. Krzyki, niezgoda, barykady wypełniały przestrzeń i umysły. Prób porozumienia albo nie było w ogóle, albo spełzły na niczym. Bo w gruncie rzeczy nie chodziło tutaj o cokolwiek, ani o jedzenie, które było zupełnie niezłe jak na warunki, ani o wolność przechadzek po wielokilometrowym składzie. Niebieska przestrzeń Iśnień powoli wypełniała się chmurami, ciężkimi i dojrzałymi w deszcz, które momentami przesłaniały nawet słońce. Bunt był jak plaga, rozprzestrzeniająca się od początku pociągu do jego samego końca.
Może nie tyle był to bunt co chaos, niemożność wzajemnego rozumienia się. Pojedyncze osoby znajdowały się w pułapce izolacji, w pokojach niemocy. Rzeczywistość miała zupełnie inne kolory niż walka z innymi, tak więc pociąg popadał powoli w ruinę, a nikomu nie było dobrze. Nikt nie wypracowywał kompromisu, ani nie przepraszał. Zjawisko przeszło samo.
***
Czwarta kraina nie była zbyt rozległa, jednak rozjątrzyła wśród Ludzi Pociągu dawne rany, płacz i smutek. Oto bowiem miasto, miasto w ogniu, wieże obalone, z wyłomami w murach, a tylko wiatr
gwizdał, napawając się tym co tutaj zastał i podsycał ogień, pochłaniający lubieżnie nienasycenie owoce prac wielu pokoleń. Wielu płakało i cierpiało w duszy, solidaryzując się z mieszkańcami może niegdyś. świetnego miasta, teraz obróconego w ruinę. Jakiś odstęp czasu później dostrzegli korowód. Wiele, wiele ludzi, kobiety, mężczyzny i dzieci było prowadzonych przez uzbrojonych w miecze
obusieczne i tarcze wojowników, z końmi, rydwanami i tarczami. Było prowadzonych tam, gdzie będzie im tylko gorzej — na wrogą, nieludzką ziemię. Zapewne nigdy nie widzieliby czym ta ziemia jest, gdyż szli w kierunku horyzontu. Tak czy inaczej, uprowadzeni zostali oni siłą i wbrew swojej woli. Do tak zrujnowanego miasta już nie powrócą, choć przecież nikt nie jest w stanie zabronić im żywienia nadziei.
Tak, prawda to, żyli oni jedynie nadzieją, chlebem i wodą. Strawa dla umysłu, potężna, nawet święta. To właśnie ona pozwalała wytrzymać tym ludziom udręki i prześladowania. Dzięki temu właśnie
świat nie skończył się tu i teraz.
Pociąg jednak nieubłaganie posuwał się dalej, mimo starań inżynierów by pojąć tą przedziwną konstrukcję, która raz wprawiona w ruch wydawała się nie być do zatrzymania. Przejrzeli oni każdą rurę, każdy wylot gazu, każdy tłok, byli zdumieni. Była to konstrukcja ponad ich pojęcie, choć byli specjalistami. Ogrom i moc tego tworu była ponad ich zdolności pojmowania i budziła nabożny lęk. Oto,
nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego ten twór mechaniczny, który przecież są w stanie opisać za pomocą wzorów matematycznych i teorii fizyki, nie chce wpisać się w ramy ich pojmowania, wcisnąć w tabele toków rozumowania i zatrzymać się w miejscu. Zapisali każdą część, narysowali schematy i zabawiali nad nimi długie godziny, jednak to wszystko było na nic. W końcu wszem i wobec ogłosili, że są bezsilni, co zdyskredytowało ich w oczach populacji i wzmogło wiarę w nadzieję i sens tej podróży.
***
Niesamowity zachwyt wzbudziło nowe odkrycie na horyzoncie. Zauważono drugi pociąg! Drugi pociąg, jako druga nadzieja. Entuzjazm wzbił się jak stado gołębi w niebo, niemalże równocześnie
równomiernie. Kraina przez którą aktualnie pociąg przejeżdżał była w gruncie rzeczy lesista, z górami w tle, z lasami jak z grubym dywanem. Czasem wydawało się któremuś z pasażerów że widzi człowieka, poszukującego jakiejś rzeczy, lub kogoś, lecz przecież to nie było ważne. Poszukiwania nadziei, wydawało się że dobiegły one końca. Ludzie byli gotowi do wszystkiego, byle tylko skontaktować się z kimś, kto mógł podróżować tamtym pociągiem. Usilną pracą inżynierów zwiększano dalej prędkość i przybliżano się. Zaczęto nadawać sobie sygnały świetlne. Tam faktycznie byli ludzie!
Po kilkunastu godzinach udało się połączyć dwa pociągi. Nie obyło się co prawda bez zgrzytu, towarzyszącego nagłemu zespoleniu dwóch ustrojów mechanicznych, zwłaszcza gdy ich prędkości są
różne — wtedy jeden hamuje drugi, a sam jest przezeń napędzany. W tym momencie euforia sięgnęła zenitu, a ludzie zaczęli się witać, dogadywać. Mimo iż operowali różnymi dialektami, w większości
przypadków udawało im się dogadać, choć czasem po prostu migali.
Cóż za odkrycie! Wydawało się że od czasu do czasu znikające słońce nie będzie już problemem, a razem z drugim pociągiem rozwiązać da się będzie wszystkie kłopoty na które można by się natknąć… Cel podróży był już mniej ważny.
Dźwięki fantastycznie nastrojonych instrumentów, przystrojone wagony ta zwykła aura szczęścia, przepełniająca umysły, serca i kości. Świetna sprawa.
***
Dni szły za dniami. Czujny wzrok słońca od czasu do czasu skrywał się za chmurami, w gruncie tzeczy jednak skierowany był ku pociągowi. Niesamowicie długi skład wymykał się próbom
sporządzenia map, a ludzie zaczynami się rozumieć bez słów, melodii, gestów, spojrzeń. Dzień za dniem przynosił nowe odkrycia i metody porozumienia, a niegdysiejszy bunt zupełnie przeszedł już do historii. Teraz wszystko było uporządkowane i skierowane ku współpracy.
Taki stan rzeczy jednak miał się zmienić. Widokiem coraz częstszym stała się słoneczna kraina uprawna, w której ludzie w pocie czoła orali pola, zbierali plony, nawozili — wszystko jednocześnie.
Zbierali jednak dużo mniej niż zasiali, i to było zapewne powodem tego że na ich czerstwych twarzach nieczęsto malował się uśmiech. Jedynie gdy grupka wracała do swoich drewnianych chat, mogła choć trochę zabłyszczeć bielą uzębienia i okazać zadowolenie. Albowiem pociąg toczył się przez taką krainę, toczył się i toczył, a inżynierowie bezradnie rozkładali ręce, albowiem ustroju tego połączyć się nie dało.
Mimo to jednak zadowolenie i poczucie spełnienia nie opuszczało podróżujących. Pewnego dnia jedynie słyszeć i wyczuć dało się ogromny huk i jakby przesunięcie. Ludzie szeroko rozwarli oczy
sprawdzili co się stało.
Pociągi rozprzęgły się, a oni zostawali w tyle. Nie jednak tylko to miało być przyczyną do zmartwień — okazało się że znaczna część ich zapasów została zrabowana, a oni w poczuciu wszechogarniającego ich zadowolenia niczego nie byli w stanie zauważyć! Bieda, bieda miała teraz nastąpić, w miarę jak pociąg zasuwał już nieco wolniej przez krainę rolniczą. Szybko ogłoszono żałobę pociągową, jednak tak naprawdę nikt nie wyciągał wniosków, a serca i dusze przepełniało zdenerwowanie i poczucia zostania oszukanym. Ludzie nie chcieli odwetu, gdyż byłoby to głupie — sami
wszakże zgodzili się na swój los i mogli wszystkiemu zapobiec. Niektórzy chcieli jedynie walczyć, przyśpieszyć, zaatakować, jednak ten plan z kolei zatrzymali inżynierowie — aktualnie nie można było
zwiększyć szybkości, a sprężyny, tłoki i amortyzatory były przeciążone.
Mimo dotkliwej porażki ludzie nie przestali żyć, a pociąg nie zatrzymał się — jechał dalej. Nie można było go już zatrzymać. Bilans szczęść i nieszczęść wyszedł na zero, jak powiedziałby pewien
myśliciel z pradawnych czasów.
***
Monotonia podróży przez krainę dawała się we znaki. Nic, ciągle tylko ten sam obraz, ludzi pracujących, wracających do domów, niekiedy bawiących się dzieci. Mimo iż czasem zaśmiali się
podróżni na obraz malujący się na oknach, w gruncie rzeczy nudziło ich to. Wydawało się że podróż ta jest bez sensu, zupełnie pozbawiona nadziei. Jazgot kół i pola szczerze już ich nudziły. Czas wlókł się i wlókł, kolory pól pozostawały niezmienne, zmęczenie ludzi jednak rosło. Wielu z nich miało już tego dość. Od czasu do czasu kruk przysiadł na drzewie, wpatrując się w pojazd, w którym rosły defekty techniczne. Narastały one, utrudniając jazdę, wagony rdzewiały i zmierzały ku swojemu końcowi. Błoto wpychało się między koła zębate, a wystające żelaza kroiły żyły rur. Ustrój wydawał z siebie dźwięki jak rżący koń przed śmiercią, szarpiąc gwałtownie, pociąg tedy jechał, i Chmura mu towarzyszyła…